niedziela, 26 kwietnia 2015


„Psi detektyw na tropie”

 
       Lubię foksteriery. I książki Agaty Christie. Pewnie dlatego, że moim pierwszym w życiu psem był biało-czarny foksterier o wdzięcznym imieniu Pingwin, a pierwszym przeczytanym kryminałem „Tajemnica wirującego stolika”. Trudno byłoby więc o lepszą dla mnie gratkę niż powieść Agaty Christie z foksterierem w roli głównej …
       Bob, żywy jak srebro terier (no dobra … po prostu terier, wiemy tyle, że szorstkowłosy, foksteriera sobie dośpiewałam), był ukochanym psem bardzo już wiekowej i niezwykle bogatej angielskiej damy, panny Emilii Arundell. Uwielbiał spacery ze swoją panią, wspólne wyprawy do rozmaitych sklepów, drobne awantury z innymi psami, zabieranie kapci kucharce  i jeszcze wiele innych rzeczy, ale nade wszystko jedną, samodzielnie wymyśloną zabawę.

       „Pies stał na szczycie schodów, trzymając w ręku piłkę i delikatnie machając ogonem.
  - Dalej, piesku – zachęcał Karol.
       Bob przysiadł na tylnych łapach i powoli posuwał piłkę nosem ku krawędzi schodów. Gdy wreszcie popchnął ją, podskoczył w wielkim podnieceniu. Piłka zaczęła wolno staczać się na dół. Karol złapał ją i rzucił psu. Bob zgrabnie schwycił piłkę zębami. Zabawa się powtórzyła.
    - To jego stała rozrywka - rzekł Karol.
Emilia Arundell uśmiechnęła się.
  - Potrafi tak godzinami – przyznała.
        Udała się do salonu, a Karol poszedł w jej ślady. Bob zaszczekał rozczarowany.”

       Dziwne? Tylko trochę. Każdy właściciel czworonoga wie doskonale, że nie takie dziwactwa psy potrafią wymyślać. O upodobaniach Boba wiedzieli niestety wszyscy krewni panny Arundell, którzy – co tu dużo kryć – żyli nadzieją na rychły spadek po „ukochanej cioteczce”. Wszyscy oni, czyli bratanek Karol, jego siostra Teresa oraz siostrzenica Bella wraz ze swym greckim mężem doktorem Taniosem, przyjechali do niej z wizytą wielkanocną wizytą. I, jak nietrudno się domyślić, niedługo potem seniorce rodu przydarzył się „nieszczęśliwy wypadek”. Spadła ze schodów i to głową w dół, co zważywszy na jej wiek i nie najlepszą już sprawność, powinno się było skończyć tragicznie. Ale nie zakończyło. Starsza pani potłukła się nieco i przestraszyła, ale nic poza tym. Winą za całe zdarzenie obarczono Boba, który rzekomo zostawił piłkę u szczytu schodów, a o tę potknąć się przecież nietrudno. Rzecz w tym, że Boba nie było tej nocy w domu.

       „(…) Bob wypuszczony wczorajszego wieczora bezwstydnie i z premedytacją udał się na poszukiwanie przygód. Takie uchybienia cnocie zdarzały mu się od czasu do czasu – za to późniejszym przeprosinom nie można było nigdy nic zarzucić”.

       Panna Emilia rychło przypomina sobie również i to, że po wieczornej zabawie schowała przecież piłkę do szuflady. I w tym momencie bohaterka zaczyna się obawiać o swoje życie, atmosfera zagęszczać, a czytelnik czekać, kiedy morderca zaatakuje znowu. Agata Christie potrafi jednak bawić się oczekiwaniami czytelnika wcale nie gorzej niż Bob swoją piłeczką … Niedługo potem panna Arundell umiera śmiercią naturalną - we własnym łóżku, na trapiące ją od lat dolegliwości gastryczne. Czy aby na pewno ? Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, iż godnie z postanowieniami zmienionego kilka dni wcześniej testamentu cały majątek dostaje się w ręce panny Lawson, niezbyt rozgarniętej i przez wszystkich – łącznie z Bobem – lekceważonej, damy do towarzystwa. Kochana rodzinka musi więc obejść się smakiem. Ale jednocześnie, jako nic nie zyskująca w chwili śmierci starszej pani, znajduje się poza strefą podejrzeń. Czy aby na pewno ? Słynny detektyw Herkules Poirot ma co do tego pewne wątpliwości. I całe szczęście !  Bo to właśnie dzięki niemu żaden zły postępek nigdy nie pozostaje bezkarny, a czytelnik nigdy się nudzi. Szybko okazuje się, że Bob nie miał  absolutnie nic wspólnego z wypadkiem swojej pani i wcale nie jego piłeczka była przyczyna wypadku, ale przeciągnięta w poprzek schodów nitka. A to musiał zrobić któryś z domowników. A skoro spróbował raz i się nie udało, to… To ja nie mogę zdradzić już niczego więcej. Trzeba przeczytać.

       Agatha Christie napisała w sumie 26 powieści z Herkulesem Poirot w roli głównej, z których większość jest naprawdę wyśmienita, ale "Niemy świadek” dla każdego psiarza pozostanie pozycją wyjątkową właśnie ze względu na Boba, który okazuje się nie tylko psotnikiem, ale także znakomitym – przynajmniej w swoim mniemaniu – psem stróżującym, nie pozbawionym jednak takich cech jak uprzejmość, gościnność

       „Terier nadal ujadał (...) Nagle dźwięk przybrał na sile. Dało się słyszeć, jak pies pędem przecina hol, szczekając coraz głośniej.
    - Kto przyszedł? Rozerwę go na kawałki – tak najwyraźniej brzmiał refren jego piosenki.
     Pies pojawił się na progu, intensywnie węsząc. (…) odkrywszy intruzów, Bob całkowicie zmienił swoje zachowanie. Pokręcił się koło nas i przedstawił w sympatyczny sposób.
    - Miło mi was poznać – zauważył, węsząc wokół naszych kostek. – Wybaczcie ten jazgot, ale muszę robić, co do mnie należy. Pilnować, kogo wpuszczamy do środka, rozumiecie. Tylko że to takie nudne życie, więc naprawdę cieszę się na widok gości.”    

oraz (uwaga !!!) talent detektywistyczny.

       „Bob zaczął badać nogawki spodni Poirota. Wywnioskowawszy z nich, ile się dało, pozwolił sobie na jedno dłuższe wciągnięcie w nozdrza zapachu (hmm, nie najgorzej, ale to nie jest prawdziwy miłośnik psów) i powrócił do mnie (...)."

       To, o czym Bob wiedział natychmiast, umknęło jakoś uwadze panny Lawson, spadkobierczyni fortuny Emilii Arundell. Musiało umknąć, skoro zdecydowała się podarować Boba właśnie Poirotowi. A może po prostu znała się na ludzkich talentach lepiej niż Bob. Bo jak to możliwe, żeby człowiek, pozornie nie mający o psach zielonego pojęcia, zdołał rozwikłać zagadkę, która od lat spędza sen z powiek znakomitym kynologom.

       „- Nie mam pojęcia, dlaczego psy zawsze atakują listonoszy, słowo daję – kontynuowała nasza przewodniczka.
     - To kwestia rozumowania – rzekł Poirot. - Pies jest inteligentny, wyciąga wnioski według własnego punktu widzenia. Są ludzie, którzy mogą wchodzić do domu i są tacy, którym jest to zabronione – pies uczy się tego bardzo szybko. Eh bien, kto najuporczywiej ze wszystkich usiłuje dostać się do środka, kołacząc do drzwi dwa lub trzy razy dziennie – i kto nigdy, w żadnym wypadku nie zostaje wpuszczony? Listonosz.  A zatem, najwyraźniej, jest to niepożądany gość. Zawsze odprawiają go z kwitkiem, a on uparcie wraca i próbuje od nowa. Wobec tego obowiązek psa przedstawia się jasno – pomagać w posyłaniu owego nieproszonego człowieka do wszystkich diabłów i ugryźć, jeśli się da. Postępowanie jak najbardziej Racjonalne. Uśmiechnął się promiennie do Boba.”

       Koniec końców Bob nie został jednak towarzyszem Poirota, lecz trafił pod opiekę narratora „Niemego świadka”, czyli kapitana Hastingsa. I, jak możemy się domyślać, pojechał z nim do rodzinnej posiadłości Hastingsa w Argentynie. Pewnie było mu tam dobrze, wcale nie zaprzestał swojej ukochanej zabawy z piłeczką, może wymyślił nawet kilka nowych zabaw, ale czytelnikowi jego dalsze losy są już nieznane. A szkoda ! Gdyby pozostał z Poirotem, to byłby pewnie bohaterem jeszcze kilkunastu powieści o przygodach małego detektywa…

Cytaty – A. Christie, Niemy świadek, tłum. B. Hrycak, A. Rojkowska, Wydaw. Dolnośląskie, Wrocław 2001.

środa, 18 lutego 2015


„Pan Makuszyński złoty, kochany …”

       Za co kochany Kornela Makuszyńskiego? Za ciepło bijące z jego książek, za optymizm, za szczęśliwe zakończenia, za poczucie humoru, za niezapomnianych bohaterów – pannę Ewę (tę od szaleństw), Irenkę z "mokrą głową", szatańskiego Adasia ...  i za wiele jeszcze innych rzeczy. Dla mnie jednak pan Makuszyński był, jest i będzie przede wszystkim twórcą niezapomnianych psich kreacji, „ojcem" niezrównanych kundli z piekła rodem, łobuzów i rzezimieszków, których wyczyny jeżą włosy na głowie, a których jednocześnie nie sposób nie pokochać całym sercem. Drab - bohater „Panny z mokrą głową”, Apasz, bez którego nie byłoby „Wyprawy pod psem”, Kibic z „Awantury o Basię”, w końcu Rolmops vel Rolly, wierny towarzysz wszelkich szaleństw panny Ewy. Tego ostatniego lubię chyba najbardziej. Przede wszystkim za urodę oczywiście.

       „Był to przedziwny stwór przyrody, której coś musiało uderzyć na rozum w chwili stwarzania tej kreatury. Miał on cztery krótkie, krzywe łapy i haniebnie kosmaty ogon, z którego można było sądzić, że to jednak pies. Gdyby posiadał urzędowy rodowód, napisano by w nim: syn jamnika i kanapy. Kreatura pokryta była ostrą i długą sierścią dobrze urodzonej kozy, a oczy jej – mądre, sprytne, małe i wesołe – pożyczone były od świni. Posiadała tylko jedno ucho całe i obwisłe, drugie bowiem było marną pozostałością po jakiejś krwawej walce. Zwierzak ten na pierwsze spojrzenie, pomimo swej diabelskiej urody, wyglądał sympatycznie. Długi, niski, śmiesznie kosmaty, a tak zabłocony, jak gdyby brzuchem czyścił ulice, (…).”

       I jak tu nie pokochać takiego stwora od pierwszego wejrzenia. Tym bardziej, że zalet charakteru także nie był pozbawiony.

       „Pies ten najwyraźniej wszystko rozumiał, z natury zaś swojej był zawodowym złodziejem, który cioci kradł wszystko spod ręki i takie stroił miny, jak gdyby był wiecznie krzywdzonym sierotą, na którego sławę ciocia wiecznie nastaje”.

      Oprócz podkradania wszystkiego, co się da (da zjeść przede wszystkim), Rolmops trudnił się jeszcze robieniem hałasu, urządzaniem szalonych gonitw, ucinaniem sobie drzemek w najbardziej niewiarygodnych miejscach, a głównie okazywaniem miłości i uwielbienia swojej pani. Wszelkie jego przywary i niedoskonałości starano się oczywiście ukrócić na różne sposoby, ale ani ciskanie weń tomikiem poezji, ani nazywanie go Rolly zamiast Rolmops (zawsze na wizycie!) na niewiele się zdały. Jak był łobuziakiem i złodziejaszkiem o złotym sercu, tak i nim pozostał do ostatnich stronniczek książki.

       Życie Ewy nie należało do najłatwiejszych i trudno byłoby nazwać sielskim jej dzieciństwo. Poznajemy ją w chwili, gdy spokojne i ustabilizowane życie dziewczynki wali się w gruzy z powodu wyjazdu ojca, wybitnego lekarza, do Chin. Matka Ewci od dawna nie żyje, więc jedyną osobą, która może się nią zaopiekować jest bezduszna i niezbyt rozgarnięta sąsiadka, pani Szymbartowa. Pobyt szalonej Ewy i jej stwora zwanego Rolmopsem w domu pełnym tyleż sztywnych, co bezsensownych zasad, musiał się zakończyć katastrofą. Dwójka łobuziaków zostaje zmuszona do ucieczki przez okno i … tutaj cała historia właściwie się zaczyna. Dziwnym zbiegiem okoliczności trafia pod dach szalonego malarza Jerzego i jego matki, kobiety łagodnej i niezwykłej dobroci. I wtedy zaczynają się dziać cuda, a w każdym z nich Ewa macza nie tyle palce, co całą swą dobroć, mądrość, przebojowość, radość życia i głębokie przekonanie, że nie ma rzeczy niemożliwych.

       „Po odejściu tych dwojga szczęśliwych mówi Jerzy:
- Czy mama zauważyła, ze od pewnego czasu wszyscy, którzy przychodzą do tego domu, przybywają z oznajmieniem, iż są szczęśliwi? Najpierw my oboje uniknęliśmy ciosu, potem robił dziwne miny pan Mudrowicz, potem wytańcowywał tu Rogalik, a przed chwilą z wielkiego szczęścia płakała pani Szymbartowa, pan Szymbrt zaś łapał się za głowę. Śmieszna historia! Istnieją na tym padole łez ludzie, którzy roznoszą tyfus, sami o tym nie wiedząc, bo im nie szkodzi, ale istnieją i tacy, za którymi biegnie szczęście. Mam wrażenie, że ta oto niewyrośnięta osoba posiada tę właściwość.”

     Rolmops nie jest wprawdzie głównym bohaterem i nie na jego przygodach koncentruje się fabuła „Szaleństw panny Ewy”, jednak bez niego Ewa byłaby pewnie inną Ewą – nie tak dobrą, nie tak promienną, nie tak życzliwą całemu światu i nie tak dzielną – a i świat wokół niej byłby też pewnie nieco innym, czytaj – nieco gorszym – światem. Jej podejście do życia zawierało się w końcu w takich oto stwierdzeniach:

       „Nie mogę patrzeć, jak pchły gryzą Rolmopsa, tym bardziej nie będę spokojnie patrzyła na to, jak zgryzoty gryzą Jurka… Niech się dzieje co chce!”.

       Atmosfera „Szaleństw panny Ewy”, jak i innych powieści Makuszyńskiego, oraz ciepło bijące z przedstawionego w nich świata przypomina mi pisaną wiele lat później przez Małgorzatę Musierowicz „Jeżycjadę" - cykl powieści dla młodzieży, rozgrywających się w poznańskiej dzielnicy Jeżyce. Tyle tylko, że w powieściach Musierowicz psich bohaterów jak na lekarstwo. A wartych uwagi to już w ogóle. Kiedy tylko autora postara się wreszcie powołać do życia jakiegoś Rolmopsa XXI wieku, z przyjemnością o nim napiszę. I w ogóle o jej powieściach. Bo warto.

Cytaty – K. Makuszyński, Szaleństwa panny Ewy, Wydaw. Lubelskie, Lublin 1979.

poniedziałek, 16 lutego 2015

„Przyszła era bulteriera …”

       Jak większość ludzi nie przepadałam za bulterierami. Bez żadnego konkretnego powodu i nie znając właściwie tej rasy. I wtedy ktoś mi doradził, żebym przeczytała „Krainę Chichów” Jonathana Carrolla, a na pewno je pokocham. I miał rację. Przynajmniej częściowo …

       „Kraina Chichów” to bardzo zwyczajnie zaczynająca się opowieść o losach anglisty Tomasza Abbeya, który wraz ze swą przyjaciółką Saxony Gardner postanawia napisać biografię ukochanego pisarza swego dzieciństwa - Marshalla France'a. W tym celu wyruszają obydwoje w podróż do Galen, rodzinnego miasteczka ich idola. W miasteczku żyje córka zmarłego pisarza Anna, wielu jego przyjaciół i dawnych sąsiadów oraz nadspodziewanie dużo bulterierów. I nie ma tam z pozoru nic nadzwyczajnego - miasteczko jak miasteczko, ludzie jak ludzie, bulteriery jak bulteriery. Z dwoma z nich, Kulfonem i jego „narzeczoną” Pańcią, bohaterowie nawet się zaprzyjaźniają.
 
       „Nigdy nie przepadałem za psami i kotami, ale z Kulfonem była to miłość od pierwszego wejrzenia. Był wyjątkowo szpetny, krępy, ciasno obciągnięty skórą – jak wypchany serdelek, gotów w każdej chwili pęknąć. Oczy tkwiły po bokach głowy, jak u jaszczurki. (…)
       Pysk psa pozostawał bez wyrazu, chociaż oczy bacznie śledziły wszystko wokół. Małe, brunatne węgielki, osadzone głęboko w facjacie śnieżnego bałwana.”
 
       Każdy, kto choć raz w życiu widział bulteriera, uśmieje się zapewne z trafności tego opisu, ale powinien się też mocno zdziwić ową "miłością od pierwszego wejrzenia". A jednak tak nie jest. Jakaś tajemnicza siła powoduje, że czytelnik, podobnie jak Tomasz, zaczyna być pod coraz większym urokiem Kulfona. Zupełnie nie wiadomo dlaczego, bo tak na zdrowy rozum nie ma przecież w jego wyglądzie niczego, co mogłoby budzić sympatię. W zachowaniu również nie. 

       „Na domiar złego drzwi się nagle uchyliły i  do pokoju przydreptał Kulfon. Bez pardonu wskoczył na łóżko. Czułem się tak, jakbyśmy wszyscy troje płynęli tratwą przez sam środek oceanu, bo leżeliśmy stłoczeni jedno na drugim pośrodku łóżka. (…) doszedłem do wniosku, że czas wstawać. Poklepałem Kulfona po łbie i pchnąłem go lekko. Warknął. Myślałem, że to zwykła poranna gburowatość, więc jeszcze raz poklepałem go po głowie i pchnąłem. Warknął głośniej. Wymieniliśmy spojrzenia ponad cienką różową fala koca, ale bulteriery mają pysk absolutnie pozbawiony wyrazu, więc nigdy nie wiadomo, co sobie myślą.”

       Niby nic. A jednak są to niewinne początki tego, co ma się wkrótce wydarzyć i ku czemu wiodą wszelkie mniej lub bardziej subtelne znaki na ziemi i niebie. Wkrótce miasteczko przestaje być takim zupełnie zwyczajnym miasteczkiem, jego mieszkańcy zwyczajnymi ludźmi, a Kulfon zwyczajnym psem. To, co zaczyna się tam dziać, może wywołać ciarki przerażenia na grzbietach nawet u tych, na których warczenie bulteriera nie robi raczej większego wrażenia. Poczynania samego Kulfona nie są bez znaczenia w całokształcie owych zdarzeń.

       „ Jedynym ciałem widocznym na łóżku była nieziemsko biała, dobrze znajoma klucha, odwrócona grzbietem do mnie – Kulfon. (…) Łapy wyprężył sztywno przed sobą. Kilka razy zadrżał na całym ciele i klapnął szczęką. Pomyślałem, że pewnie znów śnią mu się jakieś psie koszmary. Wtedy przemówił:
       -  Sierść. Właśnie. Oddychać przez sierść.
       Lodowaty prąd przebiegł mi w górę po kręgosłupie, aż do karku. Pieprzony pies gadał !"

       I właśnie taki jak Kulfon, jest cały świat Galen. Z każdą kolejną stroną książki staje się coraz dziwniejszy, coraz mniej przyjazny, coraz bardziej niepokoi, z czasem zaczyna wręcz przerażać, ale też i pociąga, intryguje, nie pozwala pozostać obojętnym, ani też jej opuścić – wyjeżdżąc (Tomasz) albo odkładając książkę (czytelnik). Zmienia się po prostu w Krainę Chichów, cokolwiek to znaczy i cokolwiek chcemy przez to rozumieć. Pozostaje na zawsze w pamięci tych, którzy sięgnęli po książkę Carrolla i staje się dla nich swoistym symbolem. Czego? A to już różnie. W zależności od doświadczeń, wrażliwości i wyobraźni czytelnika. Kulfon zaś, a wraz z nim wszystkie bulteriery świata, na zawsze już pozostają „psami z Krainy Chichów”.

       Nie lubisz bulterierów? Sięgnij po „Krainę Chichów”. Najlepiej w wydaniu Prószyńskiego i S-ki z 1999 roku, ze względu na wspaniałe zdjęcie na okładce. A potem także po inne książki Jonathana Carrolla, takie jak „Muzeum Psów” czy „Poza ciszą”. Tam też są bulteriery, i też dosyć niezwykłe, chociaż na pewno nie aż tak intrygujące i zapadające w pamięć jak Kulfon.

Cytaty – J. Carroll, Kraina Chichów, przeł. J. Kozak,, Prószyński i S-ka, Warszawa 1999.


czwartek, 12 lutego 2015

„Wszystko zaczęło się od Pucka …”

       Jeżeli coś jest pierwsze, to zazwyczaj jest niezapomniane. I ważne. I wiele w naszym życiu zmienia. Pierwszy krok, pierwszy przyjaciel, pierwszy dzień w szkole, pierwszy pocałunek, no i oczywiście … pierwsza samodzielnie przeczytana książka. Moją był „Puc, Bursztyn i goście” Jana Grabowskiego, opowieść o przygodach dwóch wiejskich psiaków łobuziaków i ich spotkaniu z „elegantami z miasta”, czyli pekińczykiem Mikado i charcikiem Tiuzdejem. Od niej zaczęła się moja, trwająca do dziś, miłość do książek. Bo ta do psów zaczęła się już nieco wcześniej. Ale Pucka pokochałam całym sercem, stał się moim pierwszym książkowym idolem, z którym ani Tomek Wilmowski, ani Pan Samochodzik, ani w ogóle nikt przez wiele lat nie mógł się równać. Był mądry, odważny, sprytny, dumny i niezależny, miał charakter przywódcy i ogromne poczucie humoru. Tak, tak … patrzyłam na Pucka raczej jak na wymarzonego kumpla niż na psa, ale chyba taka personifikacja była jak najbardziej po myśli autora. Bo tak właśnie rodzą się prawdziwi psiarze. Chęć uczłowieczania ukochanych zwierząt z czasem znika, umiejętność wnikania w ich psychikę i zawsze niepowtarzalny charakter, pozostaje.
       Jak wyglądał Pucek ? Jak typowy wiejski kundelek rzecz jasna, chociaż … tak do końca ... to nie wiadomo.

       „(…) kundle, jak Pucunio i Bursztyńsio, co to niby się zapowiadały na foksa, ale jak podrosły nieco, wyskoczył z nich niespodziewanie i wyżeł, i jamnik, i kawałek wilczura, i wszystkie, zresztą szlachetne i znane, psie rasy, oprócz niektórych, mniej szlachetnych, no i mniej znanych.”

      A raczej nie byłoby wiadomo, gdyby nie wspaniałe ilustracje Konstantego Sopoćki, będące integralną częścią pierwszego i wielu następnych wydań „Naszej Księgarni”. Te najnowsze, ilustrowane przez kogoś innego, to już nie to samo. Na rysunkach Sopoćki Puc wygląda mimo wszystko jak rasowy foksterier gładkowłosy. Bo że miał charakter typowy dla tej rasy wynika również z samej opowieści. W niezapomnianej scenie z panną Agatą (krewną z miasta, właścicielką dwóch psich niedołęgów, ale za to bardzo rasowych) i parasolem żaden nie-terier nie wypadłby raczej równie wspaniale. 

       „Zobaczyła Puca, który rozkosznie zwinięty w kłębuszek, wylegiwał się na poduszce.
       - Precz ! Precz ! Wynoś się ! – wpadła z góry na psa, który wcale się jej widoku nie spodziewał.
       Puc miał swój honor. Wolno było krzyczeć na niego Katarzynie. Bo Katarzyna, to Katarzyna. (...) Ale żeby taka obca, taka przybłęda, która pierwszy raz jest w domu,   śmiała wymyślać zasiedziałemu psu? I to na jego własnych śmieciach?
       - Tego nie było i nie będzie (...) - Pucunio wyszczerzył zęby i zawarczał głucho:
       -  Proszę zniżyć ton, nie znoszę wrzasków. (…)
       Panna Agata wróciła z parasolką w ręku. Otworzyła ją. Wyciągnęła przed siebie jak tarczę i wpadła na Puca. Puc spojrzał i rozwarł paszczę w najweselszym uśmiechu.
       - A to ci będzie zabawa – pomyślał. – Jeszczem też czegoś podobnego nie widział !
       I zanim panna Agata zbliżyła się do niego z parasolką, Puc już się zerwał, skoczył, chapnął z brzeg, tam gdzie była koronka, i nuż targać, szarpać, wydzierać.
       Panna Agata w krzyk. Chce wyrwać parasolkę, a Puc trzyma ją zębami jak w kleszczach i rwie ku sobie. Zaczęła się szarpanina. W tej walce zakręcili się raz, zakręcili drugi. Szlafrok panny Agaty rozdął się jak żagiel. Musnął Puca po nosie.
       - Nie bawię się więcej parasolką ! – powiedział sobie Puc. – Łapać za te skrzydła !
     Wypuścił parasolkę, a wpił się zębami w skraj szlafroka. I jazda! Kręcił się w kółko lepiej niż na karuzeli. Bo panna Agata, chcąc uwolnić się od psa, obracała się w koło jak fryga.”

        No i jak tu nie kochać tak charakternego stworzenia? Kochali go więc wszyscy domownicy, włącznie z gosposią Katarzyną, wymachującą dla niepoznaki ścierką bądź miotła; kochał młodszy kolega Bursztyn, kochały inne psy w okolicy, kochali czytelnicy i, co najdziwniejsze, pokochał jeden z gości, ten arystokrata pełną gębą, pekińczyk Mikado. Tjuzdejek nie, ale to już Tjuzdejka strata i komu mogłoby w końcu zależeć na cieplejszych uczuciach ze strony kreatury, która ani charakterem, ani nawet wyglądem niespecjalnie mogła się pochwalić.
 
       „Idąc podnosił nogi wysoko, jakby je z błota wyciągał. Przełamane to było, jakby koślawe. A złe ! Po oczach widać było, że najchętniej byłby nas uciął każdego z osobna i wszystkich razem swoimi pożółkłymi zębami.
       Może tam Tjuzdejek był nawet wysokiej rasy, ale, że nie był nadmiernie urodziwy, to pewne.”

       A Mikado? Ano właśnie – jemu właśnie przydarzyło się coś niezwykłego. Nawykły do pieszczot i luksusów, wygodnej poduszki, smakołyków i towarzystwa histerycznego Tjuzdejka poznał nagle, dzięki Puckowi i Bursztynowi, całkiem inny świat. Zobaczył, co to znaczy ganiać z innymi psami do utraty tchu, potem postraszyć nieco kury, stoczyć z góry przegraną potyczkę z kocicą, a na koniec pożywić się brudną kością baranią (prezent od Bursztyna!). I pokochał owo nowe i nieznane życie tak bardzo, że nie chciał już wracać "na salony". I udało się. Chwilę przed odjazdem pociągu, wyskoczył z koszyczka trzymanego przez pannę Agatę i uciekł przez okno wprost w objęcia Krysi, najmłodszej domowniczki. No i się udało - został na stałe z Pucem, Bursztynem, Krysią i resztą domowników. Żył sobie odtąd na wsi. Długo, szczęśliwie i po psiemu !

       Można by pokusić się o stwierdzenie, iż jest to opowiastka o wyższości wiejskich kundelków nad „psią arystokracją” czyli psami rasowymi. Po części pewnie tak jest. I znam kilka osób, którym bardzo, ale to bardzo, by się taka teza spodobała. Ale to nie do końca tak. Dzieje Puca, Bursztyna i Mikada to przede wszystkim pean na cześć psów, które są po prostu psami i pędzą  prosty, psi żywot. I prośba do wszystkich właścicieli , żeby swoim psom na to pozwolili. Niech - niezależnie od rasy, wielkości, urody, a nawet miejsca zamieszkania - psy będą psami !!!

Cytaty – J. Grabowski, Puc, Bursztyn i goście, Nasza Księgarnia, Warszawa 1983.

środa, 11 lutego 2015

Zapach książek i psiej sierści


Mój Nemo i moja biblioteka !

… czyli dwa najpiękniejsze zapachy na świecie !

 

      I wszystko jasne! O tym właśnie będzie. O tym, co kocham najbardziej, czyli o psach, i o książkach. A tak dokładniej, to o psach pojawiających się w książkach. :-)






„Psi detektyw na tropie”           Lubię foksteriery. I książki Agaty Christie. Pewnie dlatego, że moim pierwszym w życiu psem był b...